Zapomniany-Oblitus
ZAPOMNIANY – OBLITUS 3
Jak wspomniałem na wstępie do pierwszego odcinka mego bloga, jestem człowiekiem zapomnianym przez Stwórcę, liczę sobie bowiem tak mniej więcej 17 tysięcy lat i ciągle – o dziwo – żyję i miewam się całkiem nieźle jak na swój wiek. To znaczy wieki.
Wprawdzie obiecałem, że opowiem o moich przeżyciach w starożytnej Grecji, ale pozwolę sobie – w końcu to mój blog – przeskoczyć nieco w czasie i wspomnieć o pewnej wyprawie w dziewicze ostępy wyspy Borneo. A działo się to pod koniec XIX wieku, kiedy byłem asystentem lorda Jamesa Henry`ego Richarda Abercrombry-Beauclerk-Chichester, naówczas profesora etnologii porównawczej Uniwersytetu Oxfordzkiego.
Profesor był znanym w świecie naukowcem zajmującym się odkrywaniem i opisywaniem tzw. dzikich plemion, do których nie dotarła jeszcze Cywilizacja. Lord zrobił mnie swoim asystentem po pierwsze dlatego, że znałem wszystkie dialekty jakie występowały na tej wyspie. Po drugie zaś, co dla niego było ważniejsze, byłem, a w zasadzie podawałem się za potomka dawnego rodu arystokratycznego Battenberg-Cavendishów, co dawało mi prawo do szczycenia się tytułem siódmego barona Gloucester. To była oczywiście nieprawda, bo tak naprawdę nigdy nie dowiedziałem się jak się nazywam, ale na tego barona wyrobiłem sobie niezłe papiery.
Oszczędzę Państwu opisu samej podróży, który można zawrzeć w słowach: choroba morska, malaria i sraczka. Najważniejsze, że po wielu próbach, już na miejscu, udało mi się doprowadzić do tego, że zostaliśmy z lordem-profesorem doprowadzeni do wioski tubylców i to w dzień ich plemiennego święta zwanego Mgblbu, co w wolnym przekładzie oznacza: Bania, bania, bania.
Po konsumpcji tradycyjnego posiłku złożonego z płetwy zdechłego malibu popitego napojem gwbl, czyli 70 procentowym tamtejszym bimbrem, wyrabianym z kopyt okapi, zasiedliśmy wokół ogniska, aby posłuchać miejscowych przyśpiewek. Profesor był w siódmym niebie bo nie dość, że już widział się Kawalerem Orderu Korony Indii, Łaźni i Podwójnej Podwiązki nadanym mu przez królową Wiktorię, to jeszcze córka wodza plemienia masowała mu szyszynkę. Czy jak to tam u nich ten organ nazywano.
Ale kiedy miejscowa młodzież zaczęła swoje przyśpiewki i profesor poprosił o tłumaczenie, absolutnie mnie zamurowało. A to dlatego, że w przekładzie brzmiały one mniej więcej tak:
„Ja nie wierzę, że Sokrates umarł od cykuty. To Ksantypa, wredna jędza nie dała mu… zupy”.
„Słuchaj chłopcze i młodzieńcze oraz ty - staruchu, wiedz, że wszechświat powstał wkrótce po wielkim wybuchu”.
„Jeśli nie wiesz co masz robić gdy wrócisz do domu, siądź i pomyśl czy by nie wziąć energii z atomu”.
„Młode dziewczę, chcesz wyjść za mąż za fajnego chłopa, weź nie czekaj tylko zajrzyj do swego laptopa”
W miarę tłumaczenia, profesor coraz bardziej zapadał się w sobie. I to do tego stopnia, że nie miał siły aby wstać i wrócić do Oxfordu. Został więc w tej wiosce, ożenił się z córką wodza i zajął hodowlą tapirów. Ostatnie słowa, jakie od niego usłyszałem brzmiały: „No i cała nauka poszła się gonić… w dupę jeża!”
PS. Opowieść ta przypomniała mi się z tego względu, że obecny minister rolnictwa i rozwoju wsi chce wszystkich częstować ogonem bobra i właśnie przepędzonym w obejściu bimbrem z kozich bobków. A w trakcie konsumpcji proponuje przyśpiewki dico-ludo-polowe w stylu: „Wyszła Kasia za chałupę, pokazała gołą… prawdę”.